— Wsiadajże pan! Wsiadajże pan raz u licha!
— Do kroćset poczwarnych Angielek... gdzież mam wsiadać, skoro wszędzie pełno i nikt się nie chce usunąć, by mi zrobić miejsce!
Działo się to na samym krańcu jeziora Czterech kantonów, w Alpach, skąd wózki pocztowe zabierają podróżnych bezpośrednio po opuszczeniu statku, by ich przewieść przez przełęcz Brünigu.
Siekący, lodowaty deszcz padał od samego świtu. Tartarin, przemokły do nitki, najeżony swemi przyborami, popychany przez pocztyljonów i celników, biegał od wozu do wozu, brzęcząc i hałasując żelaziwem, jak ów muzykus jarmarczny, którego każdy ruch wydobywa tony z rozmaitych instrumentów, przyczepionych do rąk i nóg. Gdziekolwiek się zjawił, krzyczano, że niema miejsca, a każdy rozsiadał się jak najszerzej, byle tylko pozbyć się kłopotliwego towarzysza podróży, tak rozgłośnego, zajmującego tyle miejsca i zawadzającego wszystkim.
Biedak dyszał, potniał, klął, ryczał i machał rozpaczliwie rękami, słysząc okrzyki pocztyljonów i turystów: — Eu route! — All right! — Andiamo! — Vorwats! — Konie rżały, służba krzyczała. Na-