Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 081.djvu

Ta strona została skorygowana.

koniec przywódca karawany, wysoki drab, w płaskiej, ceratowej czapie wmieszał się w sprawę, przemocą otworzył drzwiczki półkrytego landa, podniósł Tartarina i cisnął go do wnętrza, jak tłumok rzeczy, potem zaś wsunął z powagą olbrzymią swą łapę przez okno i znaczącym gestem poprosił o napiwek.
Upokorzony i oburzony na służbę pocztową, pakującą go jak martwy przedmiot do powozu, a zarazem na pasażerów, przyjmujących go niechętnie, Tartarin udał, że nie widzi łapy w oknie i nie rzucił też spojrzenia na towarzyszy podróży. Przykucnął w kątku, tuląc do siebie złowrogi oskard i laskę i był bardzo niezadowolony ze swego losu.
— Dzieńdobry panu! — ozwał się miły, słodki głosik, który już gdzieś słyszał.
Podniósł oczy i zdrętwiał, ujrzawszy przed sobą cudną postać Zoni. Obok niej, opatulony w szale, tkwił w kącie pojazdu wysmukły młodzieniec. Widać było jeno blade jego czoło i parę splotów miękkich, złocistych włosów, wymykających się z pod czapki.
To jej brat, zapewne, pomyślał Tartarin. Trzecią osobistością, znaną aż nadto naszemu bohaterowi, był Maniłow, ten, który wysadził w powietrze pałac cesarski.
— Zonia i Maniłow! — jęknął biedak. — A to dopiero szatańska pułapka!
Więc to teraz wykonają swą pogróżkę, w przełęczy Brünigu, gdzie mnóstwo przepaści i dzikich ostępów, tak, że zaginie ślad po zabitym! W błyskawicznem jasnowidzeniu, bohater taraskoński ujrzał ciało swe, rozmiażdżone na głazie, potem znów chwiejące się z wiatrem u konara sosny. Uciekać! Ale w jaki sposób? Pojazdy właśnie ruszyły w drogę, wyciągnęły się w długiego węża, trąbki grały,