Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 082.djvu

Ta strona została skorygowana.

a malcy podawali przez opuszczone okna pęczki szarotek. Tartarinowi przyszło do głowy, by nie czekać ataku i odrazu roztrzaskać oskardem czaszkę Maniłowowi, który siedział koło niego. Ale po namyśle wstrzymał się. Ludzie ci postanowili widocznie dokonać egzekucji nieco dalej, w miejscu bezludnem, przeto może mu się uda wysiąść.
Po chwili zauważył, że zachowują się dosyć życzliwie. Zonia uśmiechała się doń turkusowemi oczyma, blady młodzieniec spoglądał nań z zaciekawieniem, a nawet ułagodzony jakoś Maniłow posunął się uprzejmie i pomógł mu złożyć na siatce ciężki plecak. Może spostrzegli pomyłkę, wyczytawszy w księdze hotelowej słynne jego nazwisko. Chciał się o tem przekonać i ozwał się dobrodusznie i ochoczo:
— Co za miłe spotkanie! Jakże się macie, drodzy państwo? Pozwólcie jednak, że się przedstawię. Nie wiecie, z kim macie do czynienia, kiedy ja wiem, kim jesteście!
— Cicho! — szepnęła Zonia, czyniąc cienką rękawiczkę szwedzką. Spojrzał w tę stronę i zobaczył na koźle, obok woźnicy, włoskiego tenora z wielkiemi spinkami i trzeciego Rosjanina, który skulony pod jednym parasolem z pyszałkiem, rozmawiał z nim wesoło po włosku.
Ładna sprawa, pomyślał. Jestem wciśnięty pomiędzy nihilistów a szpiega... oho... już po mnie!
— Czy wiecie państwo co to za człowiek? — szepnął, zbliżając głowę do różowej buzi Zoni.
Odpowiedziała mu: tak... poruszeniem brwi, a rysy jej przybrały twardy, zajadły wyraz.
Przejął go dreszcz, jaki przenika widza w teatrze, gdy akcja sztuki napina się, jednocześnie zaś odczuł instynktownie, że to wszystko nie dotyczy wcale jego osoby, że nic mu nie zagraża — i ode-