Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 083.djvu

Ta strona została skorygowana.

tchnął pełną piersią. Minął strach, który go ścigał na statku, zatruł rozkosze kawy i miodu, odetchnął pełną piersią i życie wydało mu się znowu dobre i wesołe. Patrzył rozkochanem spojrzeniem na Zonię, ubraną w obcisły trykot, uwydatniający jej drobną, dziewiczą, ale doskonałą w proporcjach kibić. Była jeszcze dzieckiem niemal, ruchy miała zwinne, szybkie, uśmiech słodki, a cerę twarzy świeżą, wiośnianą.
— Czy ci nie chłodno? — pytała, otulając brata.
Jakże uwierzyć, by ta drobna rączka w cienkiej rękawiczce miała tyle siły fizycznej, by skierować strzał w człowieka?
I inni nie wydawali się zgoła dzikimi. Śmiali się swobodnie, z niejaką tylko może przymieszką bólu i smutku, a najweselszy był Maniłow, młody chłopiec z mszystą brodą, wyglądający na studenta podczas wakacyj.
Trzeci towarzysz, zwany Bołybinem, równie wesoło zabawiał się z Włochem, a raz po raz obracał się ku siedzącym w głębi i tłumaczył towarzyszom to, co mu fałszywy tenor opowiadał o operze petersburskiej, o powodzeniu swem i spinkach, otrzymanych od wielbicielek na odjezdnem z wyrytemi nutami -la-do-re (l’adoré), co miało znaczyć, że go ubóstwiały. Ten kalambur wzbudził taką wesołość w powozie, że sam tenor rozkrochmalił się, muskał wąsy i rzucał zdobywcze spojrzenia na Zonię. Tartarin chwilami wyrzucał sobie swe podejrzenia i sądził, że ma do czynienia z najzwyklejszymi turystami.
Powóz ich, znajdujący się na samym tyle karawany, przebywał mosty, toczył się brzegami jezior, łąk rozkwieconych i mijał puste pola uprawne, albowiem była to niedziela, a ludność postrojona czarno i biało, obwieszona srebrnemi łańcuszkami,