Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 087.djvu

Ta strona została skorygowana.

powozów rozwinęło się długą linją, to ginąc za zakrętem, to ukazując się znowu.
Tartarin był bardzo wzruszony; przeczuwał coś złego, nie śmiał spojrzeć na swą towarzyszkę, bał się słowa, czy spojrzenia, któreby zeń uczynić musiało wspólnika tego dramatu, rozgrywającego się w pobliżu. Ale Zonia wcale nie zwracała nań uwagi, tępo spozierała przed siebie i ciągle gładziła policzek pękiem kwiatów.
— Wiesz pan tedy, kim jestem i kim są moi towarzysze? — powiedziała po długiem milczeniu. — Cóż pan o nas sądzi? Co sądzi Francja?
Bohater zbladł, a potem poczerwieniał mocno. Nie chciał drażnić słowami mściwych fanatyków, a trudno mu było również paktować z mordercami. Wywinął się przeto metaforą:
— Powiedziała pani przed chwilą, że zaliczamy się do jednego bractwa, do myśliwych, polujących na potwory, dzikie zwierzęta i despotów. Jest to bractwo św. Huberta i w myśl tego odpowiem. Zdaniem mojem, nawet w walce z dzikim zwierzem trzeba się posługiwać bronią szlachetną. Słynny myśliwy francuski Juljusz Gerard, polując na lwy, używał kul ekrazytowych. Ja ich nie używam wcale. Idąc na lwa, czy panterę, stawałem wprost przed bestją ze zwykłym karabinem o dwu lufach w ręku i... bęc... bęc... pakowałem jej po jednej kuli w każde ślepie.
— W każde ślepie po jednej kuli! — zawołała.
— Nie chybiłem nigdy.
Mówiąc to, wierzył święcie, że tak było.
Zonia patrzyła nań z podziwem i myślała głośno:
— Tak, toby było najlepsze... bęc... bęc... i koniec!
Nagle z boku drogi rozchyliły się krzaki i wyskoczyło z nich coś, co Tartarin, zatopiony w swym