Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 090.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

no zatrzymać się na śniadanie i przeprządz konie. Trzej Rosjanie zajęli z powrotem swe miejsca, tylko Włocha nie było widać.
— Ten pan wsiadł do innego powozu! — powiedział Borys woźnicy, a zwracając się do zaniepokojonego bardzo Tartarina, dodał: — Uparł się, by mu zostawić pańską linę. Pewnie sam odda niebawem.
Rozległy się donośne śmiechy, a biedny Tartarin cierpiał srodze, nie wiedząc, co sądzić o dobrym humorze dostojnych morderców i ich niesłychanym sprycie.
Zonia okrywała starannie chorego chustkami i pledami, bo wyżynne powietrze było ostre, a chłód zwiększał jeszcze szybki ruch pojazdu. Jednocześnie opowiadała po rosyjsku rozmowę, jaką miała z Tartarinem. Zauważył to, bo powtarzała raz poraz:... bęc... bęc... a towarzysze ją naśladowali. Podziwiali naszego bohatera, jeden tylko Maniłow potrząsał z niedowierzaniem głową.
Dojechali do wsi.
Pośród obszernego placu stała tam rozłożysta, stara oberża z balkonem, podpartym zardzewiałemi sztabami żelaza. Karawana powozów zatrzymała się przed domem, zaczęto wyprzęgać konie, a podróżni rzucili się do zielono malowanej, cuchnącej stęchlizną sali na piętrze, mogącej pomieścić najwyżej dwadzieścia osób. Było wszystkich sześćdziesiąt, to też ścisk panował straszny. Tłoczono się, poszturchiwano, jeden krzyczał przez drugiego, zaroiło się wkoło śliwek i ryżu i natychmiast utworzyły się dwa wrogie obozy. Oberżystka straciła głowę, mimo, że powtarzało się to co dzień i każda poczta zwoziła potrójną liczbę osób, ponad pojemność gospody. Służące biegały jak szalone, usługując bardzo powoli i wyraźnem było, że ów chro-