Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 091.djvu

Ta strona została skorygowana.

niczny zamęt stanowił zasadę przedsiębiorstwa. Szło o to, by w zamieszaniu podać jeno połowę tych potraw i napojów, jakie były na liście obiadowej, a wziąć należytość za wszystko. Poza tem ułatwiało to fantastyczne wprost wydawanie reszty, przy której to operacji, niklowy sou szwajcarski odgrywał rolę srebrnej półfrankówki.
— Lepiej zjedzmy śniadanie w powozie! — powiedziała Zonia, zniechęcona widokiem tego całego zamętu. Ponieważ nikt nie miał czasu zająć się nimi, dwaj młodzieńcy podjęli się przynieść jadło. Maniłow wrócił niedługo z kawałkiem zimnej cielęciny, a Bołybin przyniósł długi chleb i kiełbaski. Ale najlepszym aprowjantorem okazał się Tartarin. Miał on tutaj doskonałą sposobność odczepienia się od niebezpiecznego towarzystwa, lub choćby dowiedzenia się czegoś o losie Włocha. Ale nie pomyślał o tem nawet. Szło mu wyłącznie o dobre śniadanie dla „tej małej“, oraz pokazanie Maniłowowi, że taraskończyk może się na coś przydać w świecie.
Zjawił się niebawem na stopniach hotelowej werandy z ogromną tacą w ramionach, a na niej piętrzyły się talerze, serwetki, różnorakie wiktuały, oraz flaszki szwajcarskiego szampana o złotych główkach. Na ten widok Zonia zaczęła klaskać w dłonie i prawić mu komplementy.
— Jakześ pan to dostał? — pytała.
— Bo ja wiem? — odrzucił. — Radzi sobie człowiek jak umie! Wszyscyśmy tacy w Taraskonie!
Co za szczęsne chwile nastąpiły teraz. Bohater nasz zaznaczył je w pamięci swej niezatartemi głoskami. Siedział tuż przed Zonią, jadł, biorąc kawałki mięsiwa niemal z jej kolan, a wokół rozpościerała się niemal operetkowa dekoracja: obszerny plac, wieśniaczki w zielonych spódnicach,