Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 092.djvu

Ta strona została skorygowana.

wyzłoconych na twardo stanikach, bufiastych rękawach muślinowych koszul. Wszystko wyglądało na teatr marionetek. Jakże smakował mu chleb i kiełbaski, podawane rączką Zoni! Same niebiosy ulitowały się; deszcz coprawda nie ustał, ale tak zelżał, że krople jeno zrzadka padały do kieliszków, napełnionych szampanem szwajcarskim, niebezpiecznym, jak wiadomo, trochę, dla południowca.
Na werandzie hotelowej produkował się kwartet tyrolski; dwu olbrzymów i dwie karliczki, cała zaś czwórka przybrana była w pstre łachmany, jakby wprost wzięte z teatrzyku jarmarcznego.
Karliczki są haniebnie brzydkie, pochylają szkaradnie głowy i występują im żyły na szyi, ale Tartarin jest zachwycony i rzuca im garście drobnej monety, ku ogromnemu zdumieniu całej czeredy wiejskiej. Chwila jest niezrównana: brzęczą talerze, brzęczą szklanki, a usta i gardła nie mogą nadążyć.
— Fife le Vrange! — bełkocze w pobliżu jakiś starczy głosik. Nagle jawi się przed towarzystwem starzec, może stuletni, chudy jak kościotrup, przybrany w niebieski, odwieczny uniform ze srebrnemi guzikami, i krótką kamizelkę napoleońską. Ma na głowie olbrzymie pudło w kształcie cylindra, obwieszone świecidłami i zakończone długą, białą kitą. Przy boku mosiężna szabla z okrągłą gardą.
— Stari szolniesz... Kwartja królewska... Karol dziesionti! — przedstawia się, salutując uroczyście.
Pamiętny opowiadań Bomparda, Tartarin wybucha śmiechem i mruga na rzekomego statystę.
— Znamy się na tem, chłopcze! — powiada doń. Wtyka mu jednak w dłoń srebrną monetę i podaje pełną szklankę, a starzec przyjmuje dar ochotnie i mruga nań również, niewiadomo z jakiego powodu. Potem wyjmuje z ust zagryzkę