Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 094.djvu

Ta strona została skorygowana.

lewskiego, którego kita chwiała się na wszystkie strony, doszli niebawem do strzelnicy.
Podobna ona była do wszystkich tego rodzaju prymitywnych urządzeń jarmarcznych, z tą tylko różnicą, że odległość celów zastosowana była do prawdziwych karabinów wojskowych, a każdy z uczestników przynosił własną broń i amunicję. Karabiny to były dość starego systemu, ale strzelcom nie brakło zręczności. Tartarin założył na piersiach ręce i zabrał się do udzielania porad, oraz krytykowania strzałów. Sam nie strzelał, a Rosjanie zauważyli to i dawali sobie znaki.
— Bęc... bęc!... — zaśmiał się Bołybin, naśladując akcent taraskoński. Tartarin zwrócił się doń, czerwony z gniewu, i zawołał;
— Jeśli sobie tylko życzysz młodzieńcze, to gotów jestem każdej chwili!
Nabił stary jakiś karabin o dwu lufach, który pewnie wysługiwał się całym pokoleniom pasterzy owiec, i, nie mierząc wcale, dał dwa strzały.
— Bęc... bęc! — powiedział do Bołybina.
Rozległy się okrzyki podziwu. Obie kule, nabite jedna na drugą, utkwiły w centrum. Zonia triumfowała, a Bołybin przestał się śmiać.
— Ale to nic!.. — powiedział Tartarin — Pokażę wam coś zaraz...
Strzelnica mu nie wystarczała, zaczął szukać jakiegoś celu, chciał koniecznie coś zgruchotać. Chodził, a tłum rozstępował się przed dzikim alpinistą o rozpłomienionem spojrzeniu. Wreszcie zapowiedział staremu wojakowi, że mu wystrzeli fajkę z zębów, zaś starowina zaczął wrzeszczeć ze strachu i schował się w tłum, ponad który sterczał jeno pióropusz piętrowego czuba gwardyjskiego.
Tartarin szukał dalej, chcąc koniecznie w coś