którą wystawę mijał, gdyż zaopatrzone one były w szyby różnobarwne. Chodził, wymachując rękoma i wyrzucał bezładne słowa: — O nieszczęsny!... Już po nim!... Nieszczęśliwa miłość!... Jakże go ratować?... Gadał tak w rozpaczy, a w dali rozlegały się wesołe dźwięki pobudki wieczornej, stacjonującego w miasteczku szwadronu dragonów.
— Dobranoc, Bezuguet! — zawołał ktoś, okutany w szary fałdzisty płaszcz, idący spiesznie chyłkiem.
— Dokąd idziesz, Pegoulade?
— Do klubu... do klubu... Jest posiedzenie nocne... Będzie mowa o Tartarinie i wyborach na prezesa... Powinienbyś także przyjść...
— Ano... dobrze... przyjdę! — zawołał aptekarz, któremu błysła genjalna myśl ratowania przyjaciela.
Wszedł do apteki, wdział surdut, obmacał kieszenie, by się przekonać, czy ma ze sobą portfel z papierami, oraz amerykański bokser, bez którego żaden taraskończyk nie odważyłby się wychylić na ulicę, a potem zawołał: — Pascalon! Pascalon! — Podniósł jeno głos o tyle, by go dosłyszał uczeń, nie chcąc niepotrzebnie budzić matki.
Pascalon, był to wyrostek kilkunastoletni, a już łysy jak kolano tak, że wszystkie włosy skoncentrowały się w miękkiej jego jasnej, kędzierzawej brodzie. Miał wypukłe czoło, duszę pełnego adoracji sejda, a oczy przestraszonej sarny. Podczas wielkich uroczystości klubowych, jemu to powierzano sztandar alpinistów, a Pascalon ślubował swemu prezesowi (P. K. A.) wierność i miłość dozgonną i palił się cichym, jasnym płomieniem adoracji, niby świeca na ołtarzu w dzień Wielkiej Nocy.
— Pascalonie! — powiedział aptekarz, pochylając się tak, że wąsy załaskotały ucho ucznia. — Mam wieści od Tartarina! Wieści to są straszne!
Chłopak zbladł, a widząc to aptekarz dodał:
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 098.djvu
Ta strona została skorygowana.