Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 099.djvu

Ta strona została skorygowana.

— Nie traćmy odwagi! Może da się go jeszcze uratować! Tymczasem powierzam ci aptekę... Gdyby ktoś zażądał arszeniku... nie daj! Gdyby ktoś domagał się opjum... nie daj także! Nie daj nawet rumbarbarum, ni rycynusu! Jeśli nie wrócę do dziesiątej, zamykaj i załóż żelazne sztaby...
Nieustraszony Bezuguet zanurzył się w cienie nocy i skierował ku klubowi, nie odwracając się wcale, co było bardzo na rękę Pascalonowi. Uczeń rzucił się natychmiast na kosz z papierami, wypróżnił go do dna, wyłowił kawałki listu prezesa i zaczął układać na stole, badając skrzętnie, czy nie brak jakiegoś fragmentu.
Kto zna pobudliwość i wyobraźnię taraskończyków, ten pojmie łatwo, w jakiem podnieceniu żyło całe miasteczko od czasu tajemniczego zniknięcia Tartarina. Zaciekano się w najdziwaczniejszych przypuszczeniach, czyniono najniemożliwsze konjunktury i budowano straszne dramaty, a przyczyniała się do tego w znacznej mierze upalna pora letnia, albowiem środek sierpnia stanowi w Taraskonie sam rozkwit lata i upały dochodzą do znacznego nasilenia. O niczem innem nie mówiono od rana do wieczora. Tartarin był na ustach wszystkich, począwszy od dewotki w czarnej mantylce, aż do gryzetki z barwnemi aksamitkami we włosach. Nazwisko jego krążyło po alejach, otaczających miasto, pełnych białego pyłu, który niósł je na łąki i pola tak, że nawet świerszcze i koniki polne, ukryte w trawie, aż do zachrypnięcia i zupełnego wyczerpania, wrzeszczały ciągle tę samą sylabę: Tar... tar... tar... tar...
Ponieważ nikt nic nie wiedział, przeto każdy uważał się za poinformowanego doskonale i tłumaczył na swój sposób nagłe zniknięcie prezesa. Jedni twierdzili na pewno, że wstąpił do trapistów, dru-