— Widzę, żeś przybył, Tartarinie! No i cóż? — pytała Jungfrau.
— Ano przybyłem... przybyłem... — odpowiadał, naciskając palcem nos, by łatwiej wystrzydz z wąsów siwe włosy. Potem coprędzej wdziewał swój kraciasty kostjum turystyczny i klął pod nosem:
— Jestem osioł... jestem cymbał... postępuję, w sposób nikczemny!
Ale nagle, z pośród mirtów, tui i granatów, zdobiących bramę hotelową, wznosił się krystaliczny dźwięk i słodki głosik wołał, gdy tylko stanął na balkonie:
— Dzieńdobry! Powóz czeka! Spieszże się, leniuchu przebrzydły!
— Idę... już idę! — odpowiadał Zoni, coprędzej pakował nogi w angielskie sztylpy, zarzucał szal, albo, gdy była niedziela, wdziewał swój zielony żakiet, zawracający w Taraskonie głowy wszystkim kobietom, i biegł coprędzej, by nie dać na siebie czekać.
Konie parskały, a Zonia siedziała już w powozie wraz z okutanym w szale bratem, którego cera stawała się coraz bardziej ziemista, mimo dobroczynnego klimatu Interlacken. W tej chwili podnosili się z ławki dwaj mężczyźni i zbliżali doń posuwistym krokiem niedźwiedzia jaskiniowego. Byli to dwaj najsłynniejsi przewodnicy z Grindelwaldu, Rudolf Kaufmann i Chrystjan Inebnit, zamówieni przez Tartarina w celu odbycia wyprawy na szczyt Jungfrau. Zgłaszali się co dzień, by zapytać, czy jest odpowiednio usposobiony do drogi.
Tartarin przechodził nieludzkie wprost tortury, patrząc na ich ogromne, podkute buciska, pilśniowe kamizele, spiętrzone na barkach plecaki z oskardami, węże lin, przewieszone przez piersi, oraz
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 109.djvu
Ta strona została skorygowana.