twarze naiwne i poważne zarazem. Słuchał szwargotu, w którym starali się wyrazić swą gotowość i namawiać go, by się nareszcie zdecydował. Stali z pochylonemi grzbietami, mnąc w rękach kapelusze i czekali. Daremnie ich prosit, by nie przychodzili, daremnie zaręczał, że da im znać niedługo.
Codziennie znajdował ich nieodmiennie przed hotelem i musiał pozbywać się ich datkiem, stojącym w prostym stosunku do wyrzutów sumienia, jakie go trapiły. Przewodnicy, zachwyceni takim sposobem „robienia Jungfrau”, chowali spokojnie pieniądze do kieszeni i majestatycznym krokiem, obojętni na deszcz, odchodzili do rodzinnej wioski, pozostawiając Tartarina przy Zoni, wydanego na męki piekielne poczucia własnej niemocy.
Trwało to jednak krótko: przepyszne, orzeźwiające powietrze, rozkwiecone łąki, błysk cudnych oczu Zoni, dotknięcie jej trzewiczka, odczuwane co chwila poprzez pledy i szale, wszystko to rozpraszało widmo ponurej dziewicy gór. Niech djabli biorą Jungfrau, myślał bohater, poddając się czarowi miłości i łudząc się przytem misją skierowana tej pięknej dziewczyny na drogę właściwą. Całem sercem pragnął, by zaprzestała swego morderczego zawodu i wróciła w zakres praw, które przekroczyła pod wpływem bohaterskiego poświęcenia.
Ta właśnie misja trzymała go w Interlecken w tym samym co Wasyljewy hotelu. Nie sądził wcale, by mógł rozkochać w sobie dziewczynę, której mógł być ojcem. Wzruszała go jeno do głębi ta bezgraniczna dobroć jej dla wszystkich, dla członków stronnictwa, a zwłaszcza dla brata, którego Sybir oddał jej w stanie okropnym, napoły trupem, dotkniętym śmiertelną chorobą, wobec której niczem były najsroższe nawet wyroki sądu wojennego. To go do niej przywiązywało.
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 110.djvu
Ta strona została skorygowana.