Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 114.djvu

Ta strona została skorygowana.

dy, kamasze, sztylpy, haki, kolce do butów, podkute buty, lornetki, okulary lodowcowe, liny, plecaki, manierki, a wszystko to szczerzyło zęby na alpinistę-renegata i urągało mu srodze. Ulica roiła się od karawan turystycznych, jucznych koni, przewodników, mułów, powiewały welony błękitne i zielone, tętniły podkowy, laski i oskardy biły o bruk, brzęczało, huczało wszystko,.. on jednak nie zwracał uwagi na nic. Nie czuł nawet rzeźwego powiewu, niosącego zapach śniegu od gór, a wytężał całą przytomność umysłu na to jedynie i wyłącznie, by zbić z tropu szpiegów.
Żaden żołnierz awangardy, żaden tyralier, sunący chyłkiem ku nieprzyjacielowi, ani patrol wywiadowczy, skradający się wzdłuż murów nieznanego miasta, słowem nikt nie był ostrożniejszy od Tartarina, nikt nie postępował chytrzej niż on podczas owej krótkiej drogi z hotelu na pocztę.
Gdy tylko posłyszał żołnierskie kroki za sobą, zatrzymywał się, wchodził do pierwszego lepszego sklepu, przeglądał fotografje, czy książki, by się nie dać śledzić. Czasem też zawracał nagle, stawał twarzą w twarz z jakąś, Bogu ducha winną służącą, obładowaną sprawunkami i robił tak groźną minę, że biedaczka wydawała okrzyk strachu. Zdarzyło mu się nieraz, że tym manewrem spędził z chodnika nieszkodliwych zgoła Śliwkowców własnego table d’hotu hotelowego, lub rozbił nos jakiemuś Ryżowcowi, który uciekał skwapliwie, uważając go za warjata.
Doszedłszy do biura, którego okienko wychodziło, niewiadomo czemu, wprost na ulicę, bohater nasz spacerował tam i z powrotem, badając fizjonomje, zanim ośmielił się zbliżyć, nakoniec, upatrzywszy stosowną chwilę, rzucał się skokiem tygrysa, pakował do środka głowę, zapierał całą