Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 117.djvu

Ta strona została skorygowana.

młodzi, mężczyźni i kobiety, wyglądający na biednych studentów, egzaltowane nauczycielki, ładne, różowe i białe, o wyniosłych czołach, połyskliwych oczach, równie dziecinne, naiwne a okrutne zarazem jak Zonia. Wszyscy byli w kolizji z prawem, żyli w związkach nieślubnych, dźwigali na sobie wyrok wygnania, niektórzy nawet zostali skazani na śmierć, ale nie odbierało im to wcale wesołości i nie krępowało młodzieńczej bujności życia.
Śmieli się, rozmawiali swobodnie, a że większość umiała po francusku, przeto Tartarinowi było z nimi bardzo dobrze. Zwali go „wujaszkiem” i lubili, gdyż odczuwali, że posiada duszę dziecka, że jest naiwny, a nie kłamie w złej myśli. Naturalnie domyślili się rychło, że „koloryzuje“ opowiadając o swych sukcesach łowieckich i śmieli się, ile razy odwijał rękaw, ukazując na muskularnem ramieniu bliznę po pazurze pantery, lub gdy kazał domacywać się pod brodą dziury, wydartej zębem lwa z ostępów Atlasu. Sam przyśpieszał zresztą owo zbratanie, obejmując ich wpół, opierając się na ich ramionach i nazywając po imieniu.
Nabrali doń pełnego zaufania, czytali przy nim listy, układali plany, naznaczali hasła, mające wywieść w pole organa policyjne, słowem — wtajemniczyli go w robotę konspiracyjną, która niezmiernie odpowiadała ognistej wyobraźni taraskończyka. Mimo, że zawsze był przeciwnikiem gwałtu, powoli nawykł do dyskutowania nad planami morderczemi: chwalił, krytykował, poprawiał, dawał wskazówki, jak przystało przywódcy, który kroczył już ścieżką wojenną, znał się na konstrukcji i użytku wszelakiego rodzaju broni i nabył wprawy w walkach wręcz z dzikiemi bestjami Afryki.
Pewnego dnia, gdy mówiono w jego obecności o zabójstwie, dokonanem w teatrze na pewnym