Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 120.djvu

Ta strona została skorygowana.

nie. Przystanęli pod latarnią gazową, a w jej świetle dostrzegł, że przybladła nieco.
— Zasłuż, a będę twoją! — powiedziała i uśmiechnęła się tajemniczo i pociągająco. Już miał odpowiedzieć, uczynić krok szalony i zobowiązać się słowem, lub przysięgą do rzeczy strasznych, gdy nagle przystąpił doń strzelec hotelowy i powiedział:
— Goście przyjechali do pana. Są na górze w kurytarzu... Trzech panów... Szukają wszędzie...
— Szukają mnie? Kroćset tysięcy djabłów... Pocóż linie szukają... Aha! — W tej chwili zjawił mu się przed oczyma pierwszy obrazek albumu, oglądanego w nocy, z podpisem; „Uwięzienie Tartarina“. Bał się oczywiście bardzo, ale zachowanie jego było wprost bohaterskie: — Uciekaj pani, ocal siebie i innych! — powiedział zcicha, pochylając się ku Zoni, potem zaś uścisnął jej dłoń, podniósł głowę i majestatycznym krokiem udał się do hotelu, jakby szedł na szafot. Ale zesłabł po przejściu kilku stopni schodów i musiał się chwycić poręczy, by nie upaść.
W kurytarzu dostrzegł zdala grupkę osób pod drzwiami swego pokoju. Pochylali się, zaglądali Przez dziurkę od klucza, pukali i wołali: — Hej... Tartarin... otwieraj!
Coś go ścisnęło w gardle, język przywarł do podniebienia, ale postąpił kilka kroków i zbierając wszystkie siły, spytał:
— Czy to mnie szukacie, panowie?
— Ciebie... kroćset tysięcy, kochany prezesie!
Jakaś mała figurka, sucha i zgrabna, szaro ubrana, pokryta kurzem, przypominającym zupełnie kurz rodzimych plantacyj, posiadająca długie, sterczące wąsiki, skoczyła na szyję naszego bohatera i Tartarin uczuł na swych gładkich policzkach dotknięcie zmarszczek twarzy byłego kapitana prowjantury.