— Brawida... kroćset... cóż to znaczy? Excourbanies?... A to... któż to taki, ten trzeci?
Odpowiedział mu rodzaj beku cielęcego: — Drogi mistrzu!... — Jakaś figura postąpiła naprzód, wlokąc za sobą drąg wysoki, obwiązany grubo w górnej części i pokryty ceratowym pokrowcem.
— Kroćset... tysięcy... to Pascalon! — zawołał prezes. — Pocałuj mnie, chłopcze! Cóż to dźwigasz... rzućże to, lub odstaw do kąta!
— Zdejm pokrowiec... rozwiń! — poddawał Brawida. Chłopiec szybko rozpakował trzymany przedmiot i w oczach zdumionego Tartarina błysnęły emblematy sztandaru taraskońskiego klubu alpinistów.
Delegaci zdjęli czapki.
— Panie prezydencie! — zaczął Brawida, a uroczysty głos jego drżał nieco. — Rozkazałeś, by przywieść sztandar, przeto składamy go w twoje ręce!
Prezes tak wybałuszył oczy, że mu niemal na wierzch wyszły.
— Ja rozkazałem...?
— Jakto? Nie było rozkazu? — zdumiał się Brawida.
— To jest... to znaczy... może nie tak ściśle... ale stało się wybornie! Wybornie.
Wycofał się zręcznie, przyszedł mu bowiem na myśl list, do Bezugueta pisany. Zrozumiał coś niecoś, domyślił się reszty. Oto zacny farmaceuta dopuścił się szlachetnego kłamstwa, by mu przypomnieć obowiązek, wrócić na drogę honoru i sławy, Tartarin uczuł wielkie wzruszenie, uścisnął ponownie wszystkich trzech i powtórzył kilka razy: — Drodzy przyjaciele... dziękuję, bardzo dziękuję... uczyniliście doskonale... doskonale!
— Niech żyje prezydent! — zawołał Pascalon, wznosząc sztandar. W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy okrzyk bojowy Excourbaniesa:
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 121.djvu
Ta strona została skorygowana.