— Ha... ha... ha... feu de brut!!!
Zatętnił hotel, wstrząśnięty od fundamentów do szczytu. Otwarły się wszystkie drzwi, wybiegł kto żył na kurytarz, a wszyscy byli przerażeni i zdumieni tym nieznanym sztandarem i tymi trzema brodatymi ludźmi, stojącymi w ordynku wojskowym, a jednak z podniesionemi w górę rękami. Jak długo stał hotel, nie zaznał takiego wstrząsającego wrażenia.
— Chodźcież do mnie! — powiedział, zawstydzony nieco, Tartarin. Otworzył drzwi, wpuścił gości i zaczął pociemku szukać zapałek. Zaraz jednak rozległo się charakterystyczne, władcze pukanie i w progu stanął wściekły, czerwony, rozindyczony właściciel hotelu, Mayer. Miał zamiar wejść, ale widząc połyskujące w ciemności oczy, cofnął się i wrzasnął tylko chrapliwym, szwabskim akcentem:
— Bądźcież, panowie cicho... inaczej — każę was wyłapać policji...
Na te brutalne słowa odpowiedział głuchy pomruk z głębi pokoju. Hoteljer cofnął się dalej jeszcze i dorzucił:
— Wiadomo, coście za ptaszki... śledzą was... a ja takiej bandy nie chcę w hotelu!...
— Panie Mayer — powiedział grzecznie, ale dobitnie Tartarin — proszę mi przynieść zaraz rachunek... Ja i ci panowie udajemy się jutro rano na Jungfrau.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O jakąż moc posiadasz w sobie, ziemio rodzinna, ty mała ojczyzno, w wielką ojczyznę włączona, skoro starczy samego dźwięku mowy, symbolu jeno, sztandaru, by zwrócić z błędnej drogi serce człowieka. Oto Tartarin w jednej chwili, w jednym momencie zrzucił z siebie straszliwy urok zła, odwrócił się od miłości, kryjącej zdradne zasadzki, i odzyskany został dla misji swej i sławy.
— Kroćset tysięcy! Ruszamy w drogę!