Zachwycającą była wprost podróż piesza, jaką zrobili nazajutrz z Interlacken do Grindelwaldu, gdzie wstąpić mieli po przewodników. Był to w istocie marsz triumfalny P.K.A., przybranego w bojowy uniform, opartego z jednej strony o chude ramiączko komendanta Brawidy, a z drugiej o potężne bary Excourbaniesa. Obaj byli niezmiernie dumni, że mogą iść ze swym prezesem, nieść jego laskę, oskard, stanowić dlań ramę, wspierać go i zabawiać rozmową. Wokoło nich, zabiegając z przodu, to znów przyzostając w tyle, niby piesek, dreptał fanatyczny Pascalon, zwinąwszy i zapakowawszy sztandar, by uniknąć zbiegowiska, podobnego wczorajszemu.
Wesołość towarzyszy, poczucie spełnionego obowiązku, śnieżny szczyt, rysujący się na horyzoncie, wszystko to, razem wzięte, sprawiło, że Tartarin zapomniał o tem, co zostawił za sobą na zawsze i nawet bez pożegnania. Gdy jednak minęli ostatnie domostwa Interlacken, do oczu mu napłynęły łzy i idąc ciągle miarowo, zaczął się ogólnikowo zwierzać towarzyszom:
— Słuchaj, Spirydjonie... — wyżalał się Excourbaniesowi. — Słuchaj, Placydzie!... — mówił do Brawidy. — Znacie mnie, wiecie, że mnie drobnostka nie powali... ale doznałem ciosu... doznałem miłosnego zawodu!