Teraz dopiero stali się naprawdę sobą, gdyż bez śmiechu i radości, podobnie jak bez słońca, nie może żyć mieszkaniec Południa.
Pito do dna, a jedzono, aż się uszy trzęsły.
Spełniano co chwila nowe toasty, najwięcej z nich jednak odnosiło się do prezesa i jego bohaterskiej wycieczki na Jungfrau.
Od samego początku zaintrygował Tartarina dziwny szyld gospody, spytał tedy muzykusa, który jadł i popijał razem z nimi:
— Macie więc tutaj kozice skalne? Sądziłem, że znikły już całkiem ze Szwajcarji.
Olbrzym mrugnął oczyma.
— Niewiele ich zostało, ale zdarza się czasem zobaczyć kilka sztuk!
— Ho... ho... — zawołał Pascalon. — Nasz prezes, to znakomity strzelec! Nigdy nie chybił jeszcze!
Tartarin wyraził żal, że nie zabrał ze sobą karabina.
— Zaczekajcież panowie! — rzekł muzykus. — Pomówię z gospodarzem gospody.
Zdarzyło się szczęśliwie, że gospodarz polował dawniej na kozice i zgodził się pożyczyć broni, nabojów, torby, a nawet zaofiarował się zaprowadzić gości w pewne, znane mu miejsce, gdzie czasem jawiły się te stworzenia.
— Marsz! W drogę! — zawołał Tartarin uradowany, że ustępując woli swych alpinistów, będzie miał sposobność okazać, jakim mistrzem jest ich szef. Zresztą mała ta zwłoka nie mogła zaszkodzić wykonaniu planu głównego.
Wyszli tyłem, przeszli niewielki gaik, coś w rodzaju parku hotelowego i zaraz, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znaleźli się pośród dzikich skał, poszarpanych jarami i porosłych limbą. Wydawało im się, że stoją na wysokiej turni i nie mogli nadążyć
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 127.djvu
Ta strona została skorygowana.