Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 128.djvu

Ta strona została skorygowana.

gospodarzowi, który ich uprzedził o dobry kawał drogi. Ujrzeli go na jakimś głazie i widzieli, jak machał rękami i ciskał kamienie w dół, co czynił zapewne, by ruszyć kozicę z legowiska. Z trudem niemałym wygramolili się po ostrych głazach, chwiejących się pod stopą, a była to sprawa ciężka dla osób, które wstały dopiero co od obfitego jadła i napitku i nawykły jeno do rodzimych „Alpek” taraskońskich. Przytem powietrze było ciężkie, nad głową sunęły chmury i zdawało się, że burza wisi na włosku.
— Kroćset... — zaczął Brawida.
— Tysięcy... — dokończył Excourbanies.
— Święty Walenty! — jęknął Pascalon.
Ale przewodnik gestem nakazał im milczenie, a Tartarin dodał: — W szeregu rozmawiać nie wolno! — Coprawda nie było nawet mowy o szeregu, ale usłuchali i czekali z zapartym oddechem. Nagle wrzasnął Pascalon:
— Hej... tam... na górze... kozica!
O jakieś sto metrów powyżej nich zamajaczyło na grani prześliczne zwierzątko o złoto-płowej sierści, czarnej główce i ciemnych rogach. Kozica stała na małym cyplu skały, zabrawszy kopytka pod siebie tak, że opierała się o jeden jedyny punkt, nie większy od ronda kapelusza i patrzyła bez trwogi na myśliwców.
Tartarin złożył się i zaczął mierzyć metodycznie, jak to czynił zawsze. Ale w momencie, gdy miał strzelić, kozica znikła.
— To twoja wina! — powiedział komendant Pascalonowi... Zagwizdałeś i to ją przestraszyło!
— Ja zagwizdałem... ja? — dziwił się chłopiec.
— A więc uczynił to Spirydjon!
— Ja? Ani mi się śniło!
Najwyraźniej słyszeli wszyscy gwizd przeciągły