— Nie rańmyż ich tedy! — zagrzmiał dzielny Brawida — ale kładźmy trupem!
Tartarin nazwał ich tchórzami. Zaczęli się spierać. Nagle stało się coś dziwnego. Oto znikli sobie wzajem z oczu, rozdzieliła ich gęsta, nieprzenikniona mgła. Była ciepła, żółta i cuchnęła siarką.
Zaczęli się nawoływać.
— Hola... Tartarin!
— Gdzież jesteś, Placydzie?
— Mi... mi... mistrzu!...
— Spokojnie... spokojnie... — wołał Tartarin. — To tylko chmura...
Ogarnęła ich panika. Nagle uderzył wiatr, rozdarł obłok i uniósł go, niby welon, czepiający się strzępami drzew, skał i krzaków. Jednocześnie mignął zygzak błyskawicy i straszliwy piorun uderzył, o kilka metrów poniżej ich stanowiska, w skałę.
— Mój kaszkiet... mój kaszkiet! — jęknął Brawida, któremu wiatr porwał nakrycie głowy. Stał zrozpaczony, a z nastroszonych włosów sypały mu się iskierki elektryczne.
Znajdowali się w samym ośrodku burzy, w samej kuźni Wulkanu. Brawida zaczął pierwszy uciekać, ile sił w nogach, a reszta delegacji poszła jego śladem. Ale osadził ich w miejscu krzyk P. K. A.:
— Stać! Tam zginiecie od piorunów!
Tak też było w istocie, pod ich stopami waliły pioruny nie na żarty. Zresztą, poza tą przeszkodą, niepodobna było nawet posuwać się wartko na dół, gdyż kamienie staczały się z pod nóg, schodzić było przeto dużo trudniej, niż piąć się wzwyż. Ścieżka przemieniła się w dodatku w rwący potok, gdyż deszcz prał taki, jakby wszystkie chmury postanowiły wypłakać tutaj swój zapas łez.
Wracali powoli, krok za krokiem, śladem burzy, otoczeni błyskawicami, ogłuszeni strzałami niebie-
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 130.djvu
Ta strona została skorygowana.