skiej artylerji, macając przed sobą laskami, potykali się, ślizgali, chwytali skał i siadali w kucki z przerażenia po każdym piorunie.
Pascalon żegnał się nieustannie i głośno, obyczajem taraskońskim wzywał pomocy różnych ojczystych świętych rodzaju żeńskiego, a więc: Marty, Heleny i Marji Magdaleny. Excourbanies klął ciągle: kroćset tysięcy... a Brawida, idący na tyłach, oglądał się nieustannie, pełen niepokoju.
— Cóż to, u licha, słychać ciągle za nami? — pytał. — Jakiś tętent, gwizd, coś galopuje i znowu przystaje...
Myśl o rozgniewanych napaścią kozicach, pałających zemstą, dybiących na życie myśliwego, nie dawała spokoju biednemu wojakowi. Zwierzył się z tem pocichu prezesowi, by nie straszyć innych, i poczciwy, dzielny Tartarin puścił go przodem, sam zajmując groźny posterunek. Kroczył w arjergardzie z podniesioną głową, przemokły do nitki, dumny z odpowiedzialności za wszystkich i uradowany swojem zachowaniem się wobec niebezpieczeństwa.
Dopiero gdy wrócili do gospody, gdy prezes zobaczył, że jego drodzy alpiniści cali i zdrowi suszą się, ocierają pot z czoła, obejmują w ramiona ogromny kaflowy kominek, gdy doszedł go zapach zamówionego grogu i gorącego wina, dopiero wówczas, w poczuciu dopełnionego obowiązku, pomyślał o sobie i odrazu uczuł zimny, niesamowity dreszcz w plecach. Pobladł, przybrał przygnębiony wyraz i jęknął ponuro:
— Czuję, że źle ze mną!
To wyrażenie, przywodzące na myśl straszne a nagłe nieszczęścia: zarazę, cholerę, dżumę, vomito aegro, żółtą febrę, paraliż, czy udar mózgu, to wyrażenie stosowano w Taraskonie zawsze, ile razy szło o najlżejszą przypadłość czy niedyspozycję.
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 131.djvu
Ta strona została skorygowana.