Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 132.djvu

Ta strona została skorygowana.

Z Tartarinem było źle... tedy nikt nie myślał o tem, by ruszać w dalszą drogę, zwłaszcza, że delegaci również pożądali odpoczynku. Prędko wygrzano łóżko, ponaglono służbę, by przyniosła grzanego wina, a od trzeciej szklanki dzielny Tartarin zaczął odczuwać znaczną ulgę.
Przejęło go miłe ciepło, roztajał, rozmarzył się rozkosznie, a wszystko to były oznaki bardzo pomyślne. Podsunięto mu dwie poduszki pod plecy, okryto nogi pierzyną, drugą narzucono na żołądek i piersi i owinięto głowę szalem. Leżał sobie wygodnie, nadsłuchując poryku burzy, patrząc na smolne konary, płonące na wielkim kominku wieśniaczym drewnianej budowli, mocnej, bezpiecznej, opatrzonej w okienka, ujęte w ołów.
A wokół prezesa zgromadzili się delegaci, figury o rysach twarzy staro-galickich, rzymskich i saraceńskich, poprzybierane dziwacznie w kapy, kołdry, a nawet dywany, podczas, gdy ich własna odzież schła przy ogniu, kłębiąc się gęstą parą.
Pod wrażeniem własnych cierpień, zapytał żałośliwym głosem:
— Jakże z tobą, Placydzie drogi? Spirydjonie, zdaje mi się, żeś był przed chwilą nieswój?...
Nie, Spirydjon czuł się zupełnie zdrowym; niedomaganie jego znikło na widok przypadłości chorobliwych prezesa. Brawida, lubujący się w cytowaniu przy każdej sposobności przysłów swego kraju, dorzucił nieco cynicznie:
— Gdy sąsiad choruje, ja się dobrze czuję!
Potem zaczęli rozmawiać o polowaniu, rozpłomieniali się, wspominając poszczególne epizody, zwłaszcza zachwycał ich pełen grozy moment, kiedy przyparte do przepaści zwierzę, obróciło się ku nim, błyskając oczyma i grożąc ostremi rogami. Nie zdając sobie sprawy z wspólnictwa w kłamstwie,