Mnóstwo było dnia tego osób w hotelu „Bellevue” na małej przełęczy Scheidecku. Mimo deszczu ustawiono stoły na wolnem powietrzu pod osłoną werandy, a wokoło nich nagromadzono całe sterty lasek, oskardów, lin, lunet, zegarów drewnianych z kukułką. Turyści mogli bez przerwy w jedzeniu spoglądać z góry na uroczą dolinę Grindelwaldu i Lanterbrunnen, oraz ogarnąć wzrokiem niepokalany, czysty kontur Jungfrau, odległej, zdawało się, zaledwo o strzał karabinowy, rysującej się wyraźnie ze wszystkiemi szczegółami na horyzoncie. Widać było stąd każdą perć, każdą drożynę, każdy lodowiec, czy morenę, a odblask krystaliczny, bijący od śniegu, czynił przezroczystszem szkło, barwniejszem wino i czystszym każdy obrus na stoliku biesiadnym.
Od pewnego czasu zwróciła na siebie uwagę wszystkich gości hałaśliwa karawana, przybyła na mułach, osłach, a nawet w lektykach Kręcili się pośród niej ludzie smagli, brodaci, żywo gestykulujący, przysposabiając obfity posiłek, hojnie podlany, najwyraźniej ostatni posiłek przed daleką