drogą, a zachowanie ich, okrzyki i ożywienie kontrastowało wybitnie z nudą Ryżo-Śliwkowców hotelowych, zebranych w dawnym, znanym nam, komplecie. Był tu lord Chipendale, senator belgijski z rodziną, stary austro-węgierski dyplomata i wielu innych.
Zdawało się, że wszyscy ci zebrani u stołu brodacze pójdą na szczyt, gdyż bardzo troskliwie krzątali się koło przygotowań, wstawali, biegli ku przewodnikom, wracali, badali zawartość plecaków z zapasami, a z jednego końca werandy na drugi rozlegały się wołania:
— Hę... Placydzie... pamiętaj o rondelku... jest w moim plecaku!.. Nie zapomnij też o lampce bunsenowskiej!
Dopiero w momencie decydującym okazało się, że wszyscy ci ludzie, to jeno świta, zaś w drogę wybiera się tylko jeden z całej karawany... Jeden... ale starczył za tysiące!
— Dość tego dzieci! — powiedział poważnie niezrównany Tartarin. Miał minę triumfującą, wesołą, nie pomyślał ani na moment o niebezpieczeństwach, czekających go w drodze, w oczach jego nie prześlizgnął się nawet cień niepokoju. Pozbył się ostatnich wątpliwości odnośnie do fint szwajcarskich, zobaczywszy tegoż jeszcze ranka kasy, sprzedające bilety u dwu lodowców w Grindelwaldzie. Były koło nich turnikety, wpuszczające po jednej tylko osobie naraz, a nad budynkiem widniał olbrzymi napis:
Oddał się tedy niepodzielnie triumfalnemu odmarszowi swemu, czuł, że nań patrzą, że go podziwiają, widział, że ten i ów szkicuje jego portret, czuł, że mu zazdroszczą, że się rumienią rozkosznie owe bezczelne misses angielskie o fryzurach