Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 136.djvu

Ta strona została skorygowana.

chłopięcych, które się zeń wyśmiewały na Rigi. W tej chwili podziwiały go, porównywając małego człowieczka do olbrzymiej góry, na której szczycie miał postawić stopę.
Wstawały, zbliżały się doń, prosiły o pozwolenie dotknięcia jego laski, oskarda, liny.
Nagle rozległ się okrzyk:
— Tchimppegne! Tchimppegne!
Podniósł się w całej długości olbrzymi, ponury Anglik o zielonawej cerze i zbliżył się z flaszką i kielichem szampana.
— Jestem lord Chipendale... sir... a pan?
— Tartarin z Taraskonu!
— Oh... yes... Tartrajn... śliczne imię dla konia wyścigowego!
Musiał być znakomitym sportsmenem z poza kanału.
Także austro-węgierski dyplomata wstał, by uścisnąć dłoń Tartarina w swych maleńkich, trzęsących się łapkach. Pamiętał, że go gdzieś widział i powtarzał ciągle: — Bardzo mi przyjemnie... bardzo mi przyjemnie... — Potem, nie wiedząc, jak wybrnąć ze sprawy, dodał: — Wyrazy szacunku dla szanownej małżonki... tak... tak! — Oznaczało to zakończenie audjencji i było zarazem pożegnaniem.
Przewodnicy naglili do pośpiechu. Koniecznie trzeba było dojść przed wieczorem do schroniska Klubu Alpejskiego, gdzie kończył się pierwszy etap i gdzie musiano przenocować. Nie było chwili do stracenia. Tartarin zrozumiał to, skłonił się wszystkim wkoło, posłał ojcowski uśmiech gromadce angielskich misses, a potem zagrzmiał rozkazem:
— Pascalon... dawaj sztandar!
— Powiał w powietrzu, taraskończycy odkryli głowy i krzyknęli po trzykroć: