— Niech żyje prezydent! Niech żyje Tartarin! Ach... Ach... Ach... Feu de brut!!!
Potem kolumna ruszyła z przewodnikami na czele, niosącymi zapasy. Za nimi kroczył Pascalon ze sztandarem, potem P. K. A. we własnej osobie, a pochód zamykali delegaci, mający mu towarzyszyć aż do skraju lodowców Guggi.
Rozwinięty pochód, rysujący się dziwnemi konturami na śnieżnej dali, przypominał potrochu obchód Zaduszek na wsi.
Nagle krzyknął przerażony komendant:
— Ratunku! Krowy!
W pewnej odległości pasło się w dolince kilka sztuk bydła. Były kapitan bał się strasznie tych zwierząt i ten nerwowy strach jego czynił zeń ofiarę każdego przypadku. Niepodobna go było zostawić samego, przeto delegaci musieli się zatrzymać. Pascalon oddał sztandar jednemu z przewodników, potem pożegnano się pospiesznie, a Brawida nie spuszczał krów z oczu.
— Dowidzenia! Dowidzenia!
— Uważaj, drogi prezesie, na siebie!
Przed rozstaniem Tartarin zaproponował, by bodaj jeden z nim poszedł. Ale nie było o tem nawet mowy. Na takie wyże?... Kroćset tysięcy! Mieli dość polowania na kozice skalne. Przytem, w miarę zbliżania się, wzniesienie rosło, roztwierały się pod nogami przepaści, szczeliny, zjawiały przeszkody. Lepiej było patrzeć na przeprawę z werandy hotelowej.
Oczywiście, prezes od urodzenia swego nie postawił stopy na lodowcu. Nic podobnego nie istniało na taraskońskich wzgórkach, przelśnionych słońcem i suchych jak naręcz chrustu. Mimo to, lodowiec Guggi wzbudził w nim wspomnienie czegoś, co widział podczas polowań w Prowancji na samych
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 137.djvu
Ta strona została skorygowana.