Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 139.djvu

Ta strona została skorygowana.

przywdziawszy papucie, ruszył w dalszą drogę, nie bez znacznych trudności i wysiłku.
Nienawykły do posługiwania się laską i oskardem, potykał się to na jednem, to na drugiem. Raz ostrze, za słabo wbite, uślizgiwało się, pociągając go za sobą, to znowu wbite za mocno, zmuszało do przystawania i mocowania się z przeszkodą. Jeszcze gorzej szła sprawa z ciężkim, nieporęcznym oskardem, a dwa te drągi, zamiast mu pomagać, niezmiernie utrudniały posuwanie się naprzód.
Lodowiec z pozoru jeno był nieruchomy. W istocie rzeczy, masy lodu posuwały się ustawicznie, choć pomału, jak dekoracje teatralne i przejawiały wnętrzne życie, pulsujące w tej masie. W oczach Tartarina, tuż przed nim, tworzyły się szczeliny, rozpadliny, gardziele bezdenne, albo znowu zwierały się potrzaskane złomki i wypiętrzały w pagórki i grzbiety, z których sypał się proch lśniący i toczył na dół, niby minjaturowa lawina.
Tartarin zapadał się raz po raz w takie szczeliny po kostki, po pas, a nawet wyżej, tak, że na powierzchni utrzymywały go jeno potężne jego bary, rozciągnięte na lodzie.
Widząc jak jest niezdarny, a zarazem podziwiając jego odwagę i spokój, słysząc jak ustawicznie śpiewa, gada do siebie i macha rękami, zupełnie jak to czynił przy śniadaniu w hotelu, przewodnicy nabrali przekonania, że się upił poprostu. Czyż inaczej mógłby w ten sposób chodzić prezes „Klubu Alpinistów“, słynny turysta, o którym towarzysze mówili z respektem, używając superlatywów i czyniąc szerokie gesty.
Wzięli go tedy z dwu stron pod ręce silnie, a zarazem z szacunkiem, godnym policjanta, wsadzającego do dorożki marnotrawnego potomka odwiecznego rodu i starali się gestami i monosylabami