Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 141.djvu

Ta strona została skorygowana.

i skulił jak dziecko, bojące się ciemnego pokoju. Ale spokój opiekunów uspokoił go nieco. Szedł oddychając ciężko i wlokąc z trudem nogi za sobą.
Po chwili Kaufmann podniósł laskę, pokazał mu coś, podobnego do sporej wiązki chrustu, rzuconej na śnieg — i powiedział:
— Die Hütte!
Było to schronisko. Wydawało się, że można go dosięgnąć jednym skokiem, tymczasem dotarli doń zaledwo w dobre pół godziny forsownego marszu. Jeden z przewodników poszedł przodem, by rozpalić ogień. Noc zapadała teraz szybko, gasło wszystko wokół, wiatr lodowaty kłuł po twarzy, a śnieg przybrał trupi kolor.
Tartarin był tak znużony, że nie zdawał sobie już z niczego sprawy. Podtrzymywany silnie przez przewodnika, potykał się, słaniał i mimo znacznego spadku temperatury, nie było na nim suchej nitki. Nagle buchnął tuż przed nimi jasny płomień, i doleciał zapach zupy cebulowej.
Dotarli do chaty.
Trudno sobie wyobrazić coś prymitywniejszego nad te schroniska, pozakładane w górach przez szwajcarski „Klub Alpejski“. Cała chata składa się z jednej izby, pod szerszą ścianą widnieje pochyła płaszczyzna, stanowiąca legowisko i zajmuje całą niemal przestrzeń tak, że mało miejsca zostaje na piec, wąski stół i ławę, przybitą do ziemi. Gdy weszli, na stole stały już trzy miski, leżały cynowe łyżki, widniała też bunsenowska lampka dla zgotowania kawy i dwie otwarte puszki amerykańskich konserw mięsnych.
Tartarinowi smakowała niezmiernie ta wieczerza, mimo, że zupa cebulowa była strasznie przydymiona, a słynna patentowana lampka, ani rusz nie chciała dawać potrzebnego żaru, chociaż pro-