Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 144.djvu

Ta strona została skorygowana.

trzeba, — odparł — a zresztą syn go pilnuje i stawia mu stopy gdzie trzeba. Nie zdarzył im się do tej pory żaden wypadek.
— Tak... tak... — zauważył Tartarin — te wasze słynne wypadki nie są wcale straszne... hę?
Zdziwiony tragarz otwarł usta, ale pewny swego Tartarin, uśmiechnął się jeno chytrze, położył się na pochyłej desce, owinął kołdrą, okręcił głowę szalem i zasnął mimo światła, ruchu, dymu fajkowego i zaduchu cebuli.
— Mosje! Mosje!
Jeden z przewodników targał go za ramię, chcąc skłonić do wstania, drugi zaś nalewał do misek wrzącą kawę. Tartarin wykrztusił kilka przekleństw, oprzytomniał, wstał, zbliżył się do stołu, a potem wyszedł na świat.
Ogarnął go chłód lodowaty i olśnił odblask światła księżycowego od śniegu. Otwarł szeroko zdumione oczy i patrzył. Wszystko wyglądało zgoła inaczej jak za dnia i wieczorem. Martwota ożyła na nowo. Księżyc przemienił krajobraz w gigantyczne miasto, pełne tajemniczych świątyń gotyckich, ulic, uliczek, zakamarków, tuneli, mostów wiszących, posągów marmurowych, ruin, napoły rozwalonych i pustych placów. Było to jakieś wymarłe od wieków, a trwające dotąd miasto gigantów.
Druga w nocy. Około południa stanąć można na szczycie, jeśli wszystko pójdzie po myśli. Rzeźwy, wesoły Tartarin chciał ruszać niezwłocznie jak do szturmu. Ale przewodnicy go wstrzymali, twierdząc, że koniecznie trzeba powiązać się liną, idąc w tak niebezpieczną drogę.
— Liną?... Hm... nie bierzcież mnie na kawał!... Ano, zresztą, jeśli taki macie rozkaz od „Towarzystwa”...
Na czele stanął Chrystjan Inebnit, zostawiając