między sobą a Tartarinem trzy metry liny. Takaż lina dzieliła go od drugiego przewodnika, niosącego zapasy i sztandar. Taraskończyk trzymał się lepiej niż dnia poprzedniego, ale trzeba było mieć tak silne jak on przekonanie, że wszystko jest sztuczką i blagą „Towarzystwa”, by nie przerazić się, a może nawet i nie cofnąć.
Tak zwana „droga” była to wąska, pokryta lodem perć, mająca kilkanaście centymetrów szerokości, wiodąca środkiem pomiędzy dwiema przepaściami, a tak śliska, że Chrystjan musiał rąbać w niej stopnie, by się na jej powierzchni mogła utrzymać noga.
Wystarczyło bać się, by spaść niewątpliwie, ale Tartarin nie bał się wcale. Szedł, coprawda, ostrożnie, naśladując Chrystjana, ale nie doznawał innego uczucia, jak nowicjusz wolnomularski, wystawiony na straszliwe rzekomo próby reguły zakonnej. Stawiał nogi w miejsca, wykute oskardem przewodnika i czynił wszystko to, co widział, że czyni, ale spokojny był zupełnie, jakby się znajdował w swym ogródku baobabowym i ćwiczył się w chodzeniu po wąskiej cembrowinie sadzawki, ku ogromnemu przerażeniu czerwonych i srebrnych rybek.
W jednem miejscu ścieżka stała się tak stromą, że musieli wdrapywać się na czworakach, czepiając paznogciami skał. W najgorszem byli właśnie miejscu, gdy rozległ się okropny huk tuż nad ich głowami nieco więcej w prawo. Huk był przeciągły, trwał długo, a dłużej jeszcze echa, powtarzające go wielokrotnie.
— Lawina! — powiedział Inebnit i czekał, aż wszystko ucichnie.
Niebawem nastała cisza grobowa. Za małą chwilę zeszli z perci i kroczyli w górę stokiem dosyć łagodnym, ale droga trwała niesłychanie długo. Po
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 145.djvu
Ta strona została skorygowana.