Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 147.djvu

Ta strona została skorygowana.

dlinę. Jeden tylko Kaufmann zorjentował się szybko: błyskawicznym ruchem wbił w lód swój oskard, przykucnął za nim i oplótł linę rękami. Musiał wytężyć wszystkie siły, by utrzymać nad przepaścią dwu ludzi. Ale nie stało mu już sił, by ich wyciągnąć na wierzch. Zacisnął zęby, zamknął oczy i trzymał, nie wiedząc co się dzieje, gdyż był za daleko od przepaści.
Oszołomiony upadkiem, Tartarin przez chwilę machał rękami i nogami jak pajac, potem zaś wisiał spokojnie z nosem, opartym o ścianę lodową, podobny do pionu, którym sondują głębokość morza. Nad sobą widział jaśniejące coraz to bardziej niebo, na którem gasły zwolna gwiazdy, pod sobą miał zielonawą toń, skąd szedł lodowaty zamróz.
Gdy minęło pierwsze wrażenie, odzyskał dobry humor i pewność siebie i zawołał:
— Hej! Ojcze Kaufmannie, pocóż nas tu trzymasz? Djabelski przeciąg w tej dziurze, a przytem lina wpija mi się w brzuch!
Kaufmann nie odpowiedział, bał się bowiem zesłabnąć, gdyby rozwarł szczęki. Natomiast Inebnit krzyknął z głębi.
— Mosje! Mosje!... oskard... oskard!
Chciał dostać oskard, gdyż swój własny zgubił w upadku. Tartarin podał mu z trudem niemałym ciężki przyrząd, a przewodnik wykuł nim stopień na nogi dla siebie i zacios dla rąk. W ten sposób ciężar zmniejszył się o połowę.
Rudolf Kaufmann mógł teraz jąć się windowania „wisielców” na górę, bo Inebnit stąpał po stopniach, niewiele mu przyczyniając ciężaru. Nareszcie ukazał się na wierzchu kaszkiet prezesa, a niebawem wytoczyła się ze szczeliny cała jego osoba. Dużo łatwiej poszło z Inebnitem i wszyscy stanęli na lodzie cali i zdrowi.