Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 148.djvu

Ta strona została skorygowana.

Małomówni, nawykli do niebezpieczeństw górale, uściskali się serdecznie, w urywanych słowach dając wyraz swej radości. Ale drżeli tak obaj ze wzruszenia, że Tartarin poczęstował ich wódką z własnej manierki, co ich doprowadziło do równowagi. Sam zachował najzupełniejszy spokój i pośpiewywał prosto w nos zdumionym przewodnikom.
— Braw... braw... Francoz... — powiedział Kaufmann, dotykając jego ramienia.
— Przestańcież grać komedję — zawołał. — Wiem dobrze jak i wy, że nie groziło żadnemu z nas najmniejsze niebezpieczeństwo.
Potrzęśli głowami, jak świat światem nie było jeszcze takiego alpinisty.
Poszli dalej, wspinając się prostopadle po gigantycznym murze lodowym, sześć do ośmiuset metrów wysokim, a wędrówka ta zajęła bardzo dużo czasu, gdyż trzeba było kuć stopień za stopniem. Biedny taraskończyk wyczerpał do cna siły swoje, a przytem oślepiało go słońce, odbite od lodu i śniegu tak, że nie mógł otworzyć oczu. Okulary zostały na dnie szczeliny, przeto nie mógł zaradzić złemu.
Po jakiejś godzinie uczuł zawrót głowy i opanowała go ta sama przypadłość, która nawiedza jadących po raz pierwszy okrętem. W głowie mu dzwoniło, nogi się pod nim uginały, przestał się ruszać i przewodnicy musieli go wyciągać ze stopnia na stopień, ujmując jak wczoraj pod ręce. Z trudem wydźwignęli go na szczyt muru, skąd od szczytu dzieliło ich zaledwo sto metrów.
Mimo stwardniałego śniegu, ten ostatni etap drogi sprawił im już mniej trudności, ale zajął bardzo dużo czasu, gdyż Tartarin był tak zmęczony, że poprostu leciał z nóg.
Nagle przewodnicy puścili go i zaczęli pohuki-