wać z wielkim zapałem. Stanęli na samym szczycie. Ta mała, biała, krągława polanka, to był szczyt i ostateczny kres niedoli nieszczęśliwego alpinisty, który od godziny znajdował się w jakimś stanie somnambulizmu czy agonji.
— Scheideck! Scheideck! — zawołali nagle przewodnicy, pokazując widniejący w dole hotel maleńki, daleki, wynurzający się z zieleni i mgły, podobny do zabawki dziecięcej.
Roztaczała się stąd panorama przecudna. Gdzie spojrzeć, falowały śnieżne pola, złocone słońcem, pomarańczowe, to znów szafirowe i zielone. Piętrzyły się dziwaczne, olbrzymie lodozwały przedziwnej struktury, podobne wieżycom, strzałom, iglicom, mostom wiszącym, krawężnikom, zawieszonym nad nicością, to znów garbiły się w kurhany niezmierne, jakby pod niemi spoczywały zniknione mastodonty i megaterja epok dawnych.
Wszystko szkliło i lśniło wokół, ale blaski te, przyćmione oddalą, spływały w harmonijny zespół, nie rażąc oczu, a ponad temi cudami ziemi połyskał cud nieba, słońce jasne a zimne, świecące bez ciepła, zwieszone ponad pustką i ciszą tak przeraźną, że Tartarinem wstrząsnął dreszcz.
Ponad hotelem wystrzelił obłoczek dymu i rozległ się huk głuchy. Dostrzeżono ich tedy, strzelano z moździerza na wiwat, oddawano im cześć należną. Na myśl, że go widzą wszyscy, jego właśni alpiniści, angielskie misses, Ryżowcy, Śliwkowcy, dostojnicy i służba, wielcy i mali, że kto żyw patrzy przez binokle, szkła własne i lunety hotelowe... Tartarin zerwał się, pomny swej misji i odzyskał siły.
Porwał z rąk przewodnika sztandar taraskońskiego K. A., rozwinął go, podniósł trzy razy w górę, potem zaś, wbiwszy rękojeść oskarda w śnieg, usiadł na żelaznym kilofie i siedział tak nieporu-
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 149.djvu
Ta strona została skorygowana.