— Jak się ma Borys? — spytał po chwili, zażenowany tą oziębłością, która mu się zwolna zaczęła udzielać.
— Borys? — zadrżała. — A, prawda, pan o niczem nie wie!.. Chodź pan ze mną... chodźmy!
Szli małą uliczką, otoczoną winnicami, staczającą się zlekka ku jezioru. Mijali wille, ogrody o strzyżonych krzewach i piaskiem wysypanych ścieżkach, terasach, okrytych winoroślą, pełnych róż rozkwitających, petunij i mirtów w zielonych drewnianych wazonach.
Czasem spotykali postacie wybladłe, o smutnym wyrazie oczu i zapadłych policzkach, jakie się widuje w Mentonie i Monako. Tylko tam blask słońca ćmił wszystko, tutaj zaś, wśród mgieł, wyraźniej występował smutek, niemoc fizyczna i duchowa.
— Wejdź pan! — powiedziała Zonia, otwierając jakąś furtkę w murze, na którym widniał napis rosyjskiemi głoskami.
Tartarin nie wiedział zrazu, gdzie się znajduje. Widział jeno rozkwiecony ogród, przecięty ścieżkami, tu i owdzie rozrzucone grupy tui, cyprysów, topol i brzóz, wreszcie powódź róż wysokopiennych, pełzających, zwieszających się w festonach, tworzących aleje, bukiety i żywopłoty.
Po chwili dostrzegł ukryte wśród kwiatów płyty, krzyże, sarkofagi, a stanąwszy przy jednym, odczytał świeży napis, wyryty w kamieniu:
Spoczywał tu od kilku dni dopiero, a zmarł natychmiast niemal po przyjeździe do Montreux. Na tym cmentarzyku, gdzie spoczywali Rosjanie, Polacy i Szwedzi, znalazł pobratymców i znajomych. Tutaj było ostatnie osiedle piersiowo chorych synów Północy, dla których Montreux było