Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 156.djvu

Ta strona została skorygowana.

Nizzą. Nie wysyłano ich dalej, gdyż różnica klimatu mogłaby wywołać fatalne skutki w organizmach, nienawykłych do przelśniewania słońcem.
Przez chwilę stali bez ruchu i słowa, spoglądając na białą kamienną płytę, odcinającą się jaskrawo od ciemnej, świeżo poruszonej ziemi. Zonia oddychała wonią róż i wpatrywała się w głaz zaczernienionemi od płaczu oczyma.
— Biedaczko! — powiedział wzruszony, ujmując delikatnie jej dłoń w swą żylastą prawicę — Biedaczko! Cóż się teraz z panią stanie?
Spojrzała mu prosto w oczy rozbłyśnionym wzrokiem, a na oczach jej nie było już łez:
— Odjeżdżam stąd za godzinę! — powiedziała.
— Pani odjeżdża?
— Bołybin jest już w Petersburgu. Maniłow czeka, by razem ze mną przekroczyć granicę. Wracam do roboty... Posłyszy pan znów o nas! — Pochyliła się ku niemu i szepnęła z uśmiechem, wpijając się weń swemi modremi oczyma:
— Kto mnie kocha, pójdzie za mną!
Ach... ach... iść za nią! Ta szalona dziewczyna wzniecała w nim przestrach wielki. Przytem ponure środowisko cmentarne przygłuszyło jego miłość. Szło jeno o to, by nie zemknąć jak tchórz. Położył rękę na sercu gestem teatralnym i zaczął:
— Zoniu! Znasz me uczucia!
Nie chciała słuchać.
— Gaduła! — rzuciła z pogardliwem wzruszeniem ramion, obróciła się i odeszła dumnie, nie obejrzawszy się ani razu poza siebie.
Powiedziała jeno słowo „gaduła”, ale intonacja była taka, że biedny Tartarin zaczerwienił się wyżej uszu i obejrzał się trwożnie wokoło, by się przegonić, czy byli sami i czy ktoś nie usłyszał.
Wrażenie nie trwało, na szczęście, długo u na-