Nie miał czasu obrócić się, bo w tejże chwili uczuł, że go jakieś ręce chwytają, podnoszą, więżą, niosą. Wsadzono go do drugiej dorożki, dwaj żandarmi umieścili się po obu stronach, a na przedzie znalazł się oficer z ogromnem szabliskiem miedzy kolanami, którego garda sterczała wysoko, dotykając niemal sklepienia budy.
Tartarin chciał mówić, tłumaczyć. Niezawodnie zaszła jakaś pomyłka. Powiedział swe imię, nazwisko, skąd pochodzi i powołał się na swego konsula, handlarza miodem, nazwiskiem Ichener, którego poznał na jarmarku w Beaucaire. Ale to wszystko nie pomagało nic a nic, eskorta milczała, więc mu przyszło do głowy, że to jakiś nowy, nieznany figiel „Towarzystwa“. Zwrócił się tedy do oficera i uśmiechnięty spytał:
— To żart! Prawda? Ja wiem dobrze, że to żart finta dla ożywienia ruchu turystów w Szwajcarji! Prawda?
— Milcz pan, albo każę ci zakneblować usta! — warknął oficer, przewracając straszliwie oczyma.
Tartarin zamilkł. Jechali niesłychanie długo, mijali domy, ogrody, więzień widział jezioro, góry, hotele o różnobarwnych dachach i szyldach, werandy, pełne gości, słyszał nawoływania, dalej maleńką kolejkę zębatą, niebezpieczną mechaniczną zabawkę, czepiającą się skał i wspinającą się prostopadle w górę, a jakby dla uzupełnienia podobieństwa z Rigi, deszcz kroplisty zaczął siec i cała góra wraz z kolejką osnuła się gęstą żółtą mgłą.
Powóz zadudnił na moście, przesunął się szpalerem małych straganów, gdzie rozłożone były najrozmaitsze drobiazgi i zatrzymał się, po przejechaniu nisko sklepionej bramy, w krągłym bastjonie o poczerniałych murach. Tartarin dowiedział się, gdzie jest, słuchając rozmowy oficera ze stróżem
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 158.djvu
Ta strona została skorygowana.