Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 162.djvu

Ta strona została skorygowana.

i kichnął tak potężnie, ze zadudniło pod sklepieniem, a przerażeni turyści cofnęli się wstecz.
— Patrzcież państwo, to sam Bonnivard! — zawołała bezczelnie rzekoma siostrzenica członka Jockey-Klubu, wykrygowana i ustrojona w najmodniejszy kapelusz.
Trudno mu się było dłużej ukrywać.
— To bardzo ciekawa rzecz te „zapominki”! — rzekł najnaturalniejszym w świecie tonem, jakby sam właśnie zwiedzał podziemie w roli turysty. Potem wmieszał się w gromadkę zwiedzających, którzy uśmiechnęli się, poznawszy aranżera balu na Rigi-Kulmie.
— He... mosje... ballir... dancir...
Stanęła przed nim filigranowa starowinka, w tanecznej pozycji, gotowa każdej chwili puścić się walca. Ponieważ jednak nie miał do tego narazie ochoty, a nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji, przeto podał jej szarmancko ramię i zaczął oprowadzać po własnem więzieniu, pokazując pierścienie, wmurowane w filary, do których przywiązano biednego Bonnivarda, oraz ślady stóp jego na flizach, wydeptane ciągłem chodzeniem tam i z powrotem. Słuchając go, zacna dama nie byłaby nigdy przypuściła, że ten, który z taką swadą kreśli dzieje męczeństwa ofiary państwa, jest sam więźniem stanu, ofiarą niesprawiedliwości i przewrotności ludzkiej.
Sytuacja stała się nieco dziwną, kiedy Tartarin, odprowadziwszy do drzwi swą damę, pożegnał się z nią uprzejmie. Musiał użyć całej siły władania sobą, by powiedzieć:
— Nie... nie, dziękuję... nie pójdę. Zostanę jeszcze, mam tu poczynić zapiski naukowe!
Skłonił się całemu towarzystwu, dozorca za-