Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 169.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

Szwed o twarzy zapadłej, bladej, o ponurych oczach i popijał grog wiśniowy z wodą selterską.
Od czasu do czasu jawił się w salonie któryś z gości, ubrany w mokre kamasze i lśniący od wody płaszcz ceratowy, olbrzymiemi krokami zbliżał się do wiszącego na ścianie barometru, oglądał go, pukał, potrząsał, chcąc, by mu wyprorokował stan pogody na jutro, a potem odchodził przygnębiony, ze zwieszoną głową, do siebie.
Cisza panowała zupełna, nie padło słowo, tylko trzask ognia przypominał, że żyją tu jeszcze ludzie, oraz szyby drżały lekko, wstrząsane ustawicznym łoskotem Arwy, pędzącej zawrotnym biegiem pod sklepieniami drewnianego mostu, odległego o kilka zaledwo kroków od hotelu.
Nagle drzwi rozwarły się szeroko i wszedł wygalonowany, wysrebrzony portjer, obładowany walizami i kołdrami w paskach, a za nim wtoczyło się czterech przemokłych, kłapiących zębami alpinistów, zaskoczonych nocą, garnących się do światła i ciepła.
Budiu!... Co za psi czas!
— Dawać jeść! Galopem!
— Wygrzać łóżka... kroćset...
Mówili wszyscy naraz, a trudno ich było zrozumieć, bo usta mieli zasłonięte grubemi szalami, kaszkiety wbite na oczy i używali żargonu dziwacznego. Nakoniec jeden, którego zwali „prezesem” nakazał im milczenie i wrzasnął głośniej od towarzyszy:
— Przedewszystkiem, proszę dać księgę hotelową! — rozkazał i zaraz zaczął przerzucać kartki. Czytał głośno, wyliczając nazwiska osób, przybyłych od tygodnia do hotelu: dr. Schwanthaler z małżonką... aha i tu są znowu!... Astier Rèhu, członek Akademji Francuskiej... Przeszedł w ten