Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 170.djvu

Ta strona została skorygowana.

sposób kilka stronic, nie opuszczając nikogo i bladł gwałtownie, ile razy wydało mu się, że jakieś nazwisko przypomina brzmieniem to, którego szukał.
Nakoniec rzucił książką na stół triumfalnym gestem, roześmiał się, podskoczył po żakowsku, zgoła niestosownie dla swego wieku i swej korpulencji i zawołał:
— Niema kanalji! Nie przyjechał! Stchórzył łotr! Przecież musiałby tu zamieszkać. Djabli wzięli Costecalda, logadigadeu! Teraz proszę prędko dawać jeść mnie i moim chłopcom... verstanden?
Przezacny Tartarin skłonił się damom i skierował swe kroki do jadalni, a za nim cisnęli się jeden przez drugiego zgłodniali alpiniści.
Tak jest! Była tu cała delegacja w komplecie! Czyż bowiem mogli opuszczać prezesa? Cóżby powiedziano w Taraskonie, gdyby wrócili bez niego? W chwili rozstania, w bufecie dworca genewskiego rozegrała się wzruszająca patetyczna scena z całowaniem, łzami, okrzykami, żegnaniem sztandaru, poczem wszyscy wpakowali się do landa, mającego zawieźć Tartarina do Chamouix. Odbyli cudną przejażdżkę z zamkniętemi oczyma, okutani w kołdry i koce, chrapiąc jeden przez drugiego, nie bacząc zgoła na bajeczny krajobraz, roztaczający się, począwszy od Sallouches, nakryty oparem gęstej mgły i sieczony deszczem.
Mijali przepaści, lasy, szumiące kaskady i rozległe doliny, wynurzające się za każdym zawrotem powozu, ponad któremi dominował, wychylający się z oparów, potężny Mont-Blanc. Przesyceni widokami tego rodzaju i oswojeni, aż do obojętności, z cudami przyrody, taraskończycy pragnęli jeno powetować sobie straszną noc, spędzoną w chillońskiem więzieniu. Siedząc tedy w kątku wielkiej, pustej sali jadalnej hotelu Balteta, połykali chciwie