przygrzaną naprędce zupę, oraz inne resztki table d’hotu, sycili się bez słowa, myśląc o tem jeno, by jak najprędzej znaleźć się w łóżkach.
Nagle Excourbanies, zatopiony dotąd w talerzu, podniósł głowę, pociągnął nosem powietrze i powiedział głośno:
— Tu czuć czosnek!
— To prawda! — potwierdził Brawida, — czuć w całej sali!
Ów zapach rodzimy, którym Tartarin nie oddychał oddawna, wlał otuchę w serca wszystkich, rozweselił ich, pozwolił zapomnieć o trudach, zmęczeniu i wszyscy, rozłakomieni, obrócili się na krzesłach w stronę, skąd dolatał zapach.
W głębi sali siedział ktoś sam przy niewielkim stoliku, a musiała to być osobistość znakomita, albowiem raz po raz wynurzał się z okienka kuchennego haftowany biret samego gospodarza, który własnemi rękoma podawał kelnerce jakieś specjalne potrawy w starannie poprzykrywanych ryneczkach, a smakołyki te wędrowały prosto w stronę nieznajomego.
— To niezawodnie ktoś z Południa! — zauważył łagodny Pascalon, a prezes pobladł jak ściana na myśl, że przy stoliku siedzi może Costecalde we własnej osobie.
— Idź zobaczyć, Spirydjonie! — powiedział. — Idź i dowiedz się, kto to taki?
Niebawem z kąta, ku któremu posunął się chyłkiem przebiegły „wrzaskun”, doleciał gromowy wybuch śmiechu, a za mała chwilkę Excourbanies wrócił, prowadząc za rękę olbrzymiego draba z krogulczym nosem, chybotliwemi oczyma i dużą serwetą, założoną troskliwie pod brodę.
— Kroćset tysięcy... to Bompard!
— Szalbierz! Kochany nasz szalbierz!
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 171.djvu
Ta strona została skorygowana.