Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 173.djvu

Ta strona została skorygowana.

Delegaci wydali okrzyk zdumienia.
— Dwadzieścia siedem razy?
— Bompard zawsze musi przesadzić! — powiedział prezes K. A. z miną surową i odrobiną zazdrości.
Zastali w salonie trzódkę córek pastora nad tą samą co przedtem robotą; pisały pilnie podczas, gdy ojciec i matka drzemali nad niedokończoną partją. Rozwalony w fotelu Szwed, wyciągał raz po raz rękę po swój grog z wodą selterską i rzucał ponure spojrzenia w ogień na kominku.
Wkroczenie pięciu, podnieconych szampanem, taraskończyków, oczywiście, wytrąciło całe towarzystwo z równowagi. Zaciekawiło to zwłaszcza nadobne panienki, które nie widziały dotąd w życiu, by ktoś pił kawę z taką radosną gestykulacją i przewracaniem oczu.
— Cukru! Tartarinie...
— Dziękuję ci, komendancie... Wiesz przecież, że od czasu mej wyprawy do Afryki...
— To prawda — zapomniałem!
— Zacny ojciec Baltet się zjawił...
— Siadaj pan... siadaj, kochany Baltecie!
— Niech żyje Baltet! Ach... ach... ach... Feu do brut!
Obskoczony, ogłuszony, wycałowany przez tych ludzi, których po raz pierwszy w życiu widział na oczy, ojciec Baltet uśmiechał się dobrotliwie i spokojnie. Był to barczysty Sabaudczyk, pochylony nieco, kroczący zwolna, pewnie, o twarzy pełnej, starannie wygolonej o chytrych oczkach, błyskających młodzieńczo, co kontrastowało silnie z łysiną, będącą pamiątką po przemarznięciu głowy wśród śniegów wyżynnych.
— Panowie chcecie „zrobić“ Mont-Blanc? — powiedział, mrugając mocno oczyma i obrzucając ta-