Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 178.djvu

Ta strona została skorygowana.

ze świecą w ręku, stąpając po szerokich granitowych schodach, zaś ojciec Baltet zajął się przysposobieniem prowiantów i zamówieniem przewodników.
— Kroćset! Śnieg!
To były pierwsze słowa naszego bohatera, gdy otworzył oczy. Szyby pokryte były szronem, a pokój zalewała poświata srebrzysta. Ale, zawieszając lusterko podróżne u klamki okna, by doprowadzić do porządku brodę i podgolić policzki, spostrzegł omyłkę. To Mont-Blanc, jaśniejący w całej glorji wprost okna, odbijał jaskrawe światło słońca i wywoływał efekt tego rodzaju.
Otworzył okno i lubował się falą rzeźwego, ostrego powietrza, szczypiącego go w nos, twarz i ręce. Posłyszał chorał dzwonków, pasących się na stokach trzód, w który wpadał bas wesołych poryków, oraz głuchszy dźwięk alpejskich rogów. Doznał wrażenia pasterskiej sielanki, spokoju i beztroski, z czem nigdy dotąd nie spotkał się w Szwajcarji.
Przed hotelem zebrała się grupka przewodników i tragarzy. Szwed siedział już na swoim ośle, pośród ciekawych znalazło się też stadko córeczek pastora w porannych czepeczkach i niedbałych sukienkach, by pożegnać odjeżdżającego bohatera, który śnił się im przez całą noc.
— Przepyszna pogoda! Spieszcie się, panowie! — wołał raz po raz Baltet, łyskając nagą czaszką do słońca. Ale chociaż Tartarin dawno był gotów, niełatwą było rzeczą postawić na nogi delegatów. Byli głusi na wszelkie prośby, groźby i zaklęcia, za nic mieli sobie ugodę, że towarzyszyć będą prezesowi aż do Pierre-Pointue, gdzie kończy się droga jezdna. Naciągnąwszy szlafmyce na uszy, obróceni nosami do ściany, chrapali jak najęci. Brawida poprzestał na wymamrotaniu przysłowia: