Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 180.djvu

Ta strona została skorygowana.

nięte landa stały obok podróżnych berlinek i wozów z gnojem, przed samym budynkiem pocztowym wałęsało się, podając grzbiety na słońce, stadko prosiąt, a Anglik w białym cylindrze, czytający po drodze „Timesa“ potykał się na tych smakowitych czworonogach.
Przez całe owo środowisko przerznęła się kawalkada taraskońska z dźwiękiem kopyt osłów i mułów, z powrzaskiem bojowego okrzyku Excourbaniesa, który na słońcu odzyskał cudem całą moc swego głosu. Towarzyszyły im dzwonki trzód pobliskiej połoniny i łoskot potoku górskiego, wystrzelającego wprost z pod lodowca, lśniącego ćmiącą oczy poświatą.
Gdy minęli wioskę, Bompard przyparł swego kłapoucha do boku prezesa i powiedział:
— Tartarinie, mam ci coś powiedzieć!
— Zaraz, zaraz! — odparł prezes, zatopiony w dyskurs filozoficzny z młodym Szwedem, z zamiarem zwalczenia jego czarnego pesymizmu metodą poglądową, mianowicie przez pokazywanie mu, widnych wszędzie wokół, cudów świata i życia.
Dwa razy Bompard starał się przerwać Tartarinowi, a gdy mu się to nie udało, zrezygnował zupełnie i to wbrew swej woli.
Przebyli Arwę po moście i karawana wkroczyła na wąską ścieżynę, wiodącą zygzakiem wgórę tuż nad stromym spadkiem góry i musieli uważać, by utrzymać równowagę. Jechali gęsiego wzdłuż wysokich sosen, wiszących niemal w powietrzu, a grunt był tak nierówny, że podjezdki musiały wyginać nogi, przywierając do każdej wypukłości. Taraskończycy starali się dodać im otuchy pokrzykami: — Naprzód! — Powoli! — Kroćset! — ale bydlątka nie rozumiały ni słowa po taraskońsku, mimo, że wywodziły się z rodu koni.