Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 181.djvu

Ta strona została skorygowana.

Przybyli do szaletu Pierre-Pointue, gdzie Excourbanies, Pascalon i Brawida czekać mieli na powrót ascenzjonistów. Tartarin zajął się troskliwie zamówieniem posiłku, układaniem rzeczy, rozmawiał z przewodnikami i tragarzami i znowu nie chciał słuchać tego, co mu prawił Bompard. Ale mimo pogody, dobrego wina i czystej atmosfery wyżynnej, na wysokości dwu tysięcy metrów śniadanie... co dopiero potem stwierdzono ze zdziwieniem... miało nader melancholijny przebieg.
Przewodnicy śmieli się i nucili tuż obok stołu taraskończyków, przy którym panowało głębokie milczenie. Nie mówił nikt, krzątała się jeno służba, szczękały noże i widelce, brzęczały szklanki i dudniły po stole przynoszone półmiski. Niewiadomo czy sprawiła to obecność ponurego Szweda, czy wyraźny niepokój Bomparda, czy wreszcie wszyscy mieli jakieś przeczucie, dosyć, że cała banda ruszyła w smutnym nastroju, niby bataljon bez muzyki ku lodowcowi des Bossons, skąd zaczynała się rzeczywista wyprawa.
Tartarin, stawiając stopę na lodowcu, nie mógł powściągnąć uśmiechu, wspomniawszy Guggi i swoje patentowane kolce Kennedyego. Jakaż była różnica pomiędzy ówczesnym neofitą a alpinistą pierwszorzędnym, jakim był obecnie! Stał silnie i pewnie w swych ogromnych buciskach, które w ostatniej jeszcze chwili portjer hotelowy podkuł czterema ogromnemi gwoźdźmi, umiał posługiwać się oskardem i czasem jeno potrzebował przewodnika, nietyle nawet, by go podtrzymał, ile, by mu wskazał kierunek drogi. Ciemne okulary łagodziły odblask słońca na lodowcu, pokrytym, przez niedawno spadłą lawinę, puchem krystalicznego śniegu i upstrzonym tu i owdzie małemi zielonawemi jeziorkami wody. Były miejsca śliskie i zdradliwe