Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 182.djvu

Ta strona została skorygowana.

bardzo, ale spokojny, obeznany z rzeczą, a przytem pewny, że niema żadnego niebezpieczeństwa, Tartarin kroczył wzdłuż rozpadlin o brzegach prześwietlających i gładkich, rozwierających się coraz to głębiej, przechodził przez szeregi seraków, tem jedynie zajęty, by dotrzymać kroku Szwedowi, dzielnemu piechurowi, którego długie miękkie sztylpy migały ruchem rytmicznym i pewnym tuż obok laski, stawianej w równych odstępach czasu, podobnej do trzeciej nogi.
Mimo trudności terenowych i uciążliwego marszu pod górę, wiedli w dalszym ciągu rozpoczęty w szalecie dyskurs filozoficzny i co chwila po roztoczy śnieżnej rozlegał się pełny, dźwięczny głos prezesa.
— Drogi Ottonie, zaręczam ci...
Tymczasem Bomparda spotykała jedna przygoda za drugą. Silnie przekonany, jeszcze tego samego ranka, że Tartarin nie wprowadzi w czyn szalonego pomysłu swego i poprzestanie na blagowaniu, że nie „zrobi“ Mont-Blancu, jak pewnie też nie „zrobił” Jungfrau, nieszczęsny kurjer ubrał się jak na spacer, nie podkuł trzewików, nie zastosował nawet swego wynalazku podkuwania stalą stóp żołnierzy, nie zabrał laski, albowiem, zdaniem jego, turyści, którzy „robią” Chimborazo, nie używają tego przyrządu wcale. W ręku miał jeno trzcinę z gałką, kapelusz pilśniowy, otoczony błękitnym welonikiem i ubrany był w długi, elegancki płaszcz angielski. Przestraszył się też nie na żarty, gdy wkroczyli na lodowiec, gdyż łatwo się domyśleć, że „szalbierz”, wbrew temu co opowiadał, nigdy nie „robił” dotąd żadnego szczytu.
Zauważywszy jednak ze szczytu moreny, że Tartarin idzie śmiało po lodzie i nic sobie z przeprawy nie robi, nabrał otuchy i postanowił mu to-