Noc zupełna, czarna, bez księżyca, bez gwiazd, zda się, bez nieba. Po szarawej bieli bezkresnej roztoczy śniegów snuje się korowód nikłych cieni, lękliwie, zwolna, z obawą. Maleńkie istotki ludzkie, powiązane długą liną, dążą w ślad małego, nikłego światełka latarni, czerwieniącego się o jakieś sto metrów na czele, pełzającego nisko, po samym śniegu niemal. Tętnią uderzenia miarowe oskardów po grzbiecie lodowca, a odpowiada im pogłos, oderwanych z wyżyn dalekich, olbrzymich złomów lodowych, sunących w dół z zawrotną chyżością.
Idący przystają na moment, niepewni, czy śmierć już przeszła obok nich, potem idą dalej, od czasu do czasu słychać tylko głuchy łoskot ciała, padającego o ziemię. Znowu moment ciszy i głos jakiś woła:
— Znowu upadłeś, Gonzago! Uważaj! Idź ostrożniej.
Bompard zdecydował się towarzyszyć przyjacielowi aż na sam szczyt i od drugiej w nocy... teraz jest czwarta na zegarku Tartarina... nieszczęsny kurjer posuwa się omackiem jak prawdziwy jeniec, uwiązany do liny. Ciągną go, popychają, on stąpa chwiejnym krokiem, dusząc się i dławiąc rozlicznemi okrzykami, wywołanemi nieustannem padaniem, a to z obawy lawin, sunących bokami, z obawy potwornych, drżących w podstawach seraków, które byle wstrząśnienie zwalić na nich może. Cóż to za męka dla taraskończyka — cierpieć w milczeniu?