— Kłamaniu zwłaszcza...
— No... powiedzmy... w przesadzaniu! — godzi się zacny „szalbierz” bez żadnej urazy.
Po długim namyśle, pogróżka, że go zostawią samego, skłania Bomparda. Schodzi pomaleńku, ostrożnie, siląc się na zręczność i nareszcie są na dole. Wchodzić na górę jest o wiele trudniej. Ściana przeciwległa jest niemal pionowa, śliska, a twarda jak marmur, pozatem dużo wyższa od wieży kościoła św. Ireneusza w Taraskonie. Światełko latarni przewodnika wydaje się z dołu robaczkiem świętojańskim, posuwającym się zwolna wgórę. Trzeba się jednak zdecydować. Lód pod nogami ustępuje; słychać szmer, spływającej tysiącami strumyków, wody, a dołem, w głębokości zgoła nieznanej, płynie szumiący potok, ziejąc ku górze straszliwym zamrozem.
— Pomału! Ostrożnie, drogi Gonzago! — powiada dzielny Tartarin.
Mówi to prosząco, tkliwie niemal i ton ów nadaje sytuacji specjalne znaczenie i uroczysty charakter. Jest ona i bez tego nader poważna. Turyści tkwią na ścianie jeden pod drugim, przylepieni do niej rękami i nogami, związani liną, która ich chroni wzajem, któraby ich atoli wszystkich razem pogrzebała, gdyby któryś, stąpiwszy niezręcznie, spadł w czeluść, pociągając za sobą resztę. Kroćset tysięcy! Wystarczy posłuchać echa spadających okruchów lodowych, zanim wpadną do wody... głębokość szczeliny jest, jak się to mówi w klubie, przy winie... „poważna”.
— Budiu! Cóż to za nowa przeszkoda? — mruczy Tartarin.
Idący tuż przed nim Szwed, zatrzymał się i dotknął stopą kaszkietu P. K. A. Daremnie wołają przewodnicy: — Naprzód! Naprzód! — daremnie prosi
Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 189.djvu
Ta strona została skorygowana.