Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 190.djvu

Ta strona została uwierzytelniona.

Tartarin: — Idźże dalej, drogi Ottonie! — Szwed stoi jak zlodowaciały. Wyprostowany, trzymając się niedbale stopnia rękami, młodzieniec wychyla się i patrzy w głąb, a brzask wyraźnie oświeca jego jasną brodę i twarz, która ma teraz wyraz dziwny. Oczy i usta otwarte szeroko, w spojrzeniu migoce jakieś uniesienie, czy szaleństwo. Daje znak Tartarinowi:
— Jakby to było... gdyby tak puścić się i... bęc... na dół... hę?
— Kroćset tysięcy... rozumiem... ale idźże dalej przyjacielu!
Szwed stoi dalej.
— Ładna sposobność zakończenia porachunków z życiem, powrócenia na łono nicości przez wnętrzności ziemi: spadać, odbijać się od lodu, jak ten okruch, potrącony moją stopą...
Wychylił się straszliwie, kopnął stopień, który trzymał prezes i strącił w głąb duży kawał lodu, który z łoskotem począć śmigać wdół.
— Nieszczęsny, co czynisz! — wrzasnął Tartarin, blady z przerażenia i chwycił się pozostałego złomu stopnia kurczowo. Po chwili podjął na nowo wszystkie argumenty, wytaczane dnia poprzedniego, dowodzące, że życie warte, by żyć!
— Życie ma wiele dobrego w sobie... do stu tysięcy! — zawołał. — Jakto... w twoim wieku... tak przystojny chłopiec mógłby nie być wrażliwy na miłość?... Hę?
Nie, młody Szwed nie wierzył w miłość. Miłość idealna, twierdził, to wymysł poetów... ta druga, to potrzeba fizjologiczna, której nie odczuwał nigdy...
— No... prawda... prawda... — przyznał mu Tartarin rację... — Poeci potrochu wszyscy są taraskończykami, to znaczy, wyolbrzymiają rzecz każdą. Ale powiedz, czy kobietki, to nie piękne bestyjki... hę?